wtorek, 15 stycznia 2013

Przez żołądek do serca

Chyba skończyłam się w temacie „przepis” – wyznaje Agnieszka Pilaszewska i dodaje, że porzuciła gotowanie dla pisania! 
To lepsze niż Prozak, który jest podobno wycofany, więc dobrze, że zaczęłam pisać – mówi z uśmiechem znakomita aktorka, a od niedawna także scenarzystka kulinarnego serialu Przepis na życie i autorka jego książkowej wersji. 
Czasami jednak pani Agnieszka gotuje i w głębi duszy wierzy, że przez żołądek można trafić do serca mężczyzny.Tak trafiłam na Maciejewskiego, rzeczywiście. Ugotowałam mu na pierwsze śniadanie piętnaście parówek i zrobiłam na nim piorunujące wrażenie. Podejrzewam, że tą ilością, chociaż parówki były bardzo ozdobnie ponacinane i się tak fantazyjnie powykoślawiały we wrzątku – opowiada Agnieszka Pilaszewska. Autorka myśli już nad kolejnymi projektami, a na razie świętuje premierę pierwszej powieści w swojej karierze. Książkowy Przepis na życie ukazał się nakładem Wydawnictwa Literackiego 29 listopada 2012. 
Więcej w  wywiadzie Wydawnictwa Literackiego z autorką Agnieszką Pilaszewską poniżej:

WL: Czy trudno było przenieść serial na karty książki?
Agnieszka Pilaszewska: – Trudno, dlatego że scenariusz do serialu telewizyjnego to opowiadanie obrazem. Natomiast książka to działanie wyłącznie słowem – budowanie słowem całego świata, uruchamianie wyobraźni. Było mi trudniej, zwłaszcza że jest to pierwsza powieść, którą napisałam, nie licząc książki kulinarnej Zapraszam do stołu. Kuchnia Jerzego Knappe. Musiałam zachować specyfikę serialu chociażby ze względu na postaci, które w nim występowały. Nie mogłam ich zmienić o 180 stopni; to nie mogli być nagle zupełnie inni ludzie, mówiący inaczej niż ich telewizyjne pierwowzory. W związku z tych zachowałam część serialowych dialogów, ale też podczas pisania ponosiło mnie w różnych momentach, w różne strony. Ciekawa jestem, jak to zostanie odebrane.
Telewidzowie mają swoich ulubionych bohaterów Przepisu na życie. A kogo z nich najbardziej lubi autorka, epizody dotyczące której postaci najchętniej pani pisze?
– Po czterech transzach serialu doszłam do tego, że wszystkich ich po prostu uwielbiam. Nie zdarza się tak, że kiedy przychodzi czas na pisanie kwestii dla którejś postaci, mam do tego niechęć, odsuwam to od siebie. Wręcz przeciwnie – nie mogę się doczekać, kiedy usiądę do pisania. Kocham te postaci i cieszę się, że mogę dla nich napisać kolejną scenę, kolejny fragment. Pisanie sprawia mi wielką ulgę, pozwala mi oderwać się prywatnie od rzeczywistości i wejść w świat fikcyjny. Bardzo to sobie cenię. To lepsze niż Prozak, który jest podobno wycofany, więc dobrze, że zaczęłam pisać (śmiech).
Która z postaci Przepisu na życie ma temperament, charakter Agnieszki Pilaszewskiej?
– Ja jestem bardzo ściśle związana z naturą i jej rytmami, nie mam temperamentu, naprawdę (śmiech).  Jestem obserwerem, bardzo lubię obserwować. Albo w ogóle nie ma mnie w tych postaciach, albo jestem w najbardziej skrzywionych cechach ich charakterów. W Żabci oczywiście, bo kto z nas nie bywa safandułą, nieudacznikiem życiowym. Przecież to jest piękne, rozkoszna rola, prawda?
wydanej właśnie powieści znajdują się przepisy na smakołyki, które przyrządza Anka. Który z nich poleciłaby pani na romantyczne śniadanie lub kolację?
– Biorąc pod uwagę jak się rocznica Anki i Andrzeja zakończyła, jednak nie poleciłabym tych sakiewek naleśnikowych na śniadanie. Nad sakiewkami trzeba się trochę napracować, a po co, skoro tak ma się to skończyć (śmiech). Ale szczerze polecam wszystkie przepisy. Są bardzo proste w przygotowaniu i przepyszne. Można je stosować dowolnie, nie tylko na rocznicowe śniadanka i romantyczne kolacje, ale tak dla rodziny do szamania też. To receptury wypróbowane przeze mnie, czasami takie, które znalazły się w serialu i zostały przeze mnie zmodyfikowane. Zachęcam. Jeśli ktoś książki nie przeczyta, to może chociaż zapozna się z samymi przepisami i któryś wykorzysta. Myślę, że żalu nie będzie.
A co pani lubi gotować dla domowników, gości?
– Po tym serialu i po tej powieści, jak podchodzę do garnka, to naprawdę włosy mi stają dęba na łbie z przerażenia. Co ja mam do tego gara włożyć? A nawet jak już coś wkładam, to wychodzi mi to tak niesmaczne. Naprawdę. Chyba skończyłam się w temacie „przepis” (śmiech). Korzystam z firm cateringowych i zamawiam sobie jedzenie do domu, ot co. Najchętniej bym zamawiała wszystko na mieście. Oczywiście tego nie robię, bo mam węża w kieszeni, więc żałuję na to pieniędzy i jednak sama gotuję. Ale wstydzę się ostatnio tego co gotuję. Naprawdę. No… od niedawna, odkąd zaczęłam pisać. Teraz szkoda mi jest czasu na gotowanie, bo uważam że mogę sobie popisać zamiast gotować. Ale coś tam nastawiam w tym garze. Ostatnio ugotowałam zalewajkę, taką polską zupę na żurze, nie na żużlu (śmiech), na żurze – białym! To takie jesienne, listopadowe danie, rozgrzewające. Taka gorąca zupina z białą kiełbasą, hmmm
Czy wyznaje pani zasadę „przez żołądek do serca”?
– Połowa kobiet jest na diecie, a i faceci muszą się w Polsce odchudzać, to przez żołądek do serca już chyba nie da rady (śmiech). Nie no, żartuję. Czy ja wyznaję zasadę „przez żołądek do serca”? Tak trafiłam na Maciejewskiego, rzeczywiście. Ugotowałam mu na pierwsze śniadanie piętnaście parówek i zrobiłam na nim piorunujące wrażenie. Podejrzewam, że tą ilością, chociaż parówki były bardzo ozdobnie ponacinane i się tak fantazyjnie powykoślawiały we wrzątku. Podałam je dla rozmaitości wszelakiej z jakimiś kawałkami papryczki – coś takiego pamiętam. To było różowo-czerwone danie podane w misce, jak dla sześciu chłopów, takich kopalnianych. I on się zadziwił i za to mnie pokochał. Zaimponowało mu, że uważam go za takiego silnego, ogromnego faceta, który może tyle zjeść. Nie mógł tyle zjeść. Kolega kończył te zimne parówki. Jedliśmy je mnie więcej od godziny dziewiątej rano do czwartej po południu (śmiech).
  fot. Krzysztof Dubiel/Wydawnictwo Literackie